Historia niestety nie jest procesem liniowym z przewidywalnym zakończeniem, jak głosili Hegel, czy Marks, bo i ludzkość nie jest jednym kolektywnym bytem o wieku kilku tysięcy lat. Stwierdzenie, iż historia się skończyła jest o tyle niebezpieczne, o ile momentalnie prowadzi do wniosku, iż skoro nastąpiła już epoka powszechnej szczęśliwości, równości szans i demokracji to jakakolwiek polityka traci swój sens. W takiej sytuacji znika również postać polityka ideowego, dążącego do realizacji określonych celów, wynikających z jego poglądów i wartości, a jej miejsce zajmuje postać technokraty, traktującego politykę jako zawód jak każdy inny. Trochę ma on w sobie z marketingowca, trochę z urzędnika, lecz na pewno nic z ideowca, czy przywódcy z misją.
Taka koncepcja jest pułapką właśnie z tego względu, iż historia nie przypomina powieści z jednym zakończeniem, a jest ciągle ruchoma i potrafi zaskakiwać. Wielu polityków zdaje się jednak wbrew rozsądkowi i obserwacji dziejów ludzkości twierdzić, iż wszelkie idee w polityce to przeżytek, który bardziej przeszkadza, niż pomaga. Zapominają oni o jednej podstawowej cesze człowieka rozumnego: gdy zaspokoi już potrzeby fizjologiczne, zabezpieczy swój byt i zapewni sobie dobre warunki życiowe zaczyna szukać celów wyższych, sfera polityki nie jest tu wyjątkiem. Począwszy od oświecenia w każdej epoce znajdowały się ideologie siejące intelektualny ferment w uniwersytetach, prasie i na salonach. Czy to francuskim jakobinom, czy niemieckim socjalistom drugiej połowy wieku XIX, czy liberałom, wychodzącym na place europejskich stolic w obronie wolności słowa i demokracji w roku 1848 przyświecały idee, w imię których walczyli i które głosili. Nie ma podstaw, by sądzić, że nasza epoka pod tym względem nie różni się od pozostałych.
Przyjrzyjmy się ogólnemu pejzażowi zachodniej polityki w roku 1989. W Stanach Zjednoczonych właśnie dobiega końca kadencja Ronalda Reagana, w budynku przy Downing Street urzędowała jeszcze Margaret Thatcher, nad Renem i Sekwaną urząd prezydenta sprawował socjaldemokrata Francois Mitterrand, a u naszych zachodnich sąsiadów pierwsze skrzypce grali politycy tacy jak Helmut Kohl, czy Hans-Dietrich Genscher. O wszystkich wymienionych postaciach można powiedzieć wiele, na pewno jednak nie można im zarzucić braku pryncypialności i dążenia do celów. Gdy spojrzymy na te same stanowiska obecnie nietrudno zauważyć, że coś się zmieniło.
Czy nie jest dziwny sam fakt istnienia wielkiej koalicji między chadekami, a socjaldemokratami w Niemczech i analogicznych tworów w kilku innych krajach europejskich? Stworzenie takiego bloku z pewnością jeszcze kilkadziesiąt lat temu graniczyłoby z cudem. Od początku lat 90 partie polityczne jednak niebywale się do siebie zbliżyły. I o ile racjonalny kompromis jest fundamentem, bez którego państwo nie jest w stanie dobrze funkcjonować, o tyle uczynienie metody na zdobycie władzy z kompromisu za wszelką cenę prowadzi to zatraty własnych fundamentów ideowych i zatarcia się różnicy między poszczególnymi partiami.
Koncepcja postpolityki, wedle której partie i politycy działają niczym przedsiębiorcy, nastawieni na maksymalizację poparcia dla swojego ugrupowania jest czymś stosunkowo nowym na tle nowożytnej historii świata okcydentalnego. Zaryzykuję uogólnienie, iż od czasów oświecenia, kiedy to rodziły się współcześnie pojmowane ideologie, przez wiek XIX, aż do drugiej połowy wieku XX praktyka polityki miała swoje źródło i cel w ideałach reprezentowanych przez dane stronnictwo, czy konkretne osoby, co więcej myśliciele i teoretycy idei, jak np. John Stuart Mill, czy Lord John Acton bardzo często sprawowali eksponowane stanowiska państwowe. Na pierwszy rzut oka taka zmiana polityki z areny walki ideologicznej i sporów o doktryny na sferę bezwyrazowego zarządzania państwem może wydawać się korzystna. Nie trzeba już się angażować w obronie swoich ideałów, obywatel nie odczuwa większej różnicy przy zmianie rządów i może skupić się na swoim życiu prywatnym.
Praktyka i analiza logiczna mówi jednak zupełnie, co innego: gdy zacierają się wszelkie różnice między uczestnikami życia politycznego, a poszczególne partie głównego nurtu są zgodne, co do kierunku zmian, bądź ich braku zanika debata publiczna. A gdy wyborcy zauważą, że nic nie ma szans się zmienić, nawet jeżeli wybiorą inną z partii zaczynają się igrzyska. Za drzwiami salonów czeka bowiem cała masa radykałów i populistów, którzy na tle nijakiej klasy politycznej przedstawiają się atrakcyjnie i autentycznie, lecz proponują w gruncie rzeczy nieprzemyślane, nadmiernie uproszczone i fatalne w konsekwencjach rozwiązania. Ciężko nie zauważyć, iż jednym z najbardziej niedocenionych czynników, kształtujących politykę w krajach rozwiniętych potrafi być zwyczajna nuda i poczucie braku alternatywy.
Co więcej obserwacja sceny politycznej prowadzi do zaskakującego wniosku: ideowość może być dla polityków korzystna. W ostatnich miesiącach nie znajdziemy na to lepszego przykładu niż kandydatura Martina Schulza na kanclerza Niemiec, pod którego przywództwem SPD podskoczyła w sondażach nawet o kilkanaście procent, nadganiając Unię. I choć jako liberał nie zgadzam się z lewicową i nawiązującą do „sprawiedliwości społecznej” retoryką Schulza fundamentalnie, nie mogę zaprzeczyć, iż jest to niebywała zmiana jakościowa w stosunku do jego poprzednika, co więcej dzięki tym zmianom w sondażach debata polityczna w Niemczech ożyła niczym Gandalf w „Dwóch Wieżach”.
Patrząc na obecną politykę można odnieść wrażenie, iż partie głównego nurtu mają tylko dwa wyjścia: wygrać z populistami, poprzez adaptację ich programu i rozwiązań, bądź dalsze brnięcie w model technokratyczny. Osobiście dostrzegam jeszcze trzecią opcję: próba wzniecenia pozytywnych emocji wokół obecnych idei danej partii. To jednak wymagałoby odwagi i pryncypialności. Patrząc na nasze, polskie podwórko i słuchając liberałów, bojących się skrytykować program 500+ w choćby delikatny sposób, ciężko nie odnieść wrażenia, że do osiągnięcia tego stanu dużo nam jeszcze brakuje.
Jeżeli opozycja chce w Polsce zdobyć władzę musi wypracować konkurencyjny system aksjologiczny, oparty na indywidualizmie, wolności, poszanowaniu zasad demokracji konstytucyjnej oraz etosie przedsiębiorcy i samodzielności. Sadzenie drzew i unikanie jak ognia wypowiadania aktualnie niepopularnych opinii na pewno problemu nie rozwiąże.